TempleOS




Wieczorem, 11 sierpnia 2018 r., maszynista przedsiębiorstwa Union Pacific Railroad, prowadzący pociąg w okolicy miasta The Dalles w stanie Oregon ujrzał ludzką postać na torach. Osoba ta jakiś czas szła przed siebie, w tym samym kierunku co skład. W ostatniej chwili przed zderzeniem, odwróciła się twarzą w stronę lokomotywy a zaraz potem zginęła na miejscu. Policja nie była w stanie ustalić czy był to wypadek, czy samobójstwo, jednak maszynista był przekonany, że ofiara świadomie odebrała sobie życie. Po niedługim czasie, lokalna gazeta The Dalles Chronicle , po wielu telefonicznych zapytaniach mieszkańców miasta, potwierdziła, że zmarłym jest niejaki Terrence Andrew Davis, chory na schizofrenię bezdomny. Czemu śmierć postaci z dna społecznego wzbudziła takie zainteresowanie?

Terry Davis był programistą. Wg niektórych ekspertów, jednym z najwybitniejszych w historii. Mógł zostać gwiazdą światowej informatyki na miarę Steve'a Jobsa lub Steve'a Wozniaka - jednakże uniemożliwiła mu to choroba psychiczna. Ogarnięty manią prześladowczą, skończył na ulicy, błąkając się po zachodnim wybrzeżu USA. Pozostały po nim niepokojące i fascynujące nagrania w serwisie YouTube oraz dzieło jego życia - niezwykły system operacyjny TempleOS, który w zamyśle autora, miał służyć do komunikacji z Bogiem. Niezależnie od celu jaki przyświecał Davisowi, pod pewnymi względami owoc jego pracy uznawany jest za arcydzieło.

Bohater tego tekstu urodził się 1969 r. w Michigan, w katolickiej rodzinie, jako siódme z ośmiorga dzieci. Jego ojciec był inżynierem przemysłowym. Davis w szkole podstawowej miał okazję nauczyć się pracy na komputerze Apple II a następnie, w szkole średniej, poznał tajniki asemblera (języka programowania głębokiego poziomu) przy użyciu znanego wielu z nas mikrokomputera Commodore 64. W 1994 r. ukończył studia na wydziale inżynierii elektrycznej Uniwersytetu stanowego Arizony, równolegle pracując w firmie Ticketmaster jako programista komputerów technologii VAX.

Niestety, już w 1996 r. dała mu znać o sobie choroba umysłowa- Terry zaczął cierpieć na epizody maniakalne, w których prześladowali go kosmici i agenci tajnych służb. Zaczął przekazywać duże sumy pieniędzy na cele charytatywne (czego wcześniej nigdy nie robił), tłumacząc potem, że kazał mu to zrobić sam Bóg, po to by go ocalić. Pewnego dnia wsiadł w samochód i pojechał kilkaset mil na południe, bez celu. W końcu, gdy nabrał przekonania, że radio w jego pojeździe komunikuje się z nim, zatrzymał samochód na środku pustyni i rozebrał go na kawałki, będąc pewnym, że jest on naszpikowany aparaturą śledzącą. Kluczyki wyrzucił w piach i zaczął błąkać się wzdłuż autostrady. Został zatrzymany przez patrol policji, jednak po krótkim czasie spróbował wyskoczyć z policyjnego wozu, co skutkowało złamaniem obojczyka. W szpitalu, gdy zobaczył swoje zdjęcia rentgenowskie, stwierdził, że widnieją na nich urządzenia wszczepione mu przez kosmitów i uciekł z placówki - po nieudanej próbie porwania nieopodal zaparkowanej ciężarówki, został aresztowany. W celi rozebrał się, połamał swoje okulary i próbował użyć oprawek wkładając ich końce do kontaktu, licząc na to, że otworzy elektryczny zamek. Na szczęście były one wykonane z materiałów nieprzewodzących. Po tym wydarzeniu na dwa tygodnie Davis wylądował w szpitalu psychiatrycznym, gdzie następnie udawał się na obserwację co pół roku, do 2003 r. Została u niego zdiagnozowana schizofrenia i psychoza maniakalno-depresyjna.

W 1996 r. próbował jeszcze stworzyć własną firmę mającą rozwijać zaprojektowaną przez niego maszynę, którą po latach eksperci identyfikowali jako protoplastę drukarek 3d. Jednakże wypadek, który nieomal doprowadził do spalenia jego lokalu pokrzyżował te plany. Od tej pory Davis mieszkał z rodzicami w Las Vegas i pobierał zasiłek socjalny dla chorych umysłowo.

Równolegle z rozwojem choroby, Davis doznawał oświecenia religijnego. Chociaż wychowany w katolickiej rodzinie, przez lata był ateistą. W miarę pogłębiania się jego choroby, ogarniała go jednak pasja religijna, której owocem był TempleOS, system operacyjny napisany przez Davisa całkowicie samodzielnie, mający wypełnić biblijną przepowiednią i stać się trzecią świątynią Pana.

Davis rozpoczął pracę nad systemem w 2003 r., początkowo nazywając go J Operating System. Następnie zminiał jego nazwę dwukrotnie (LoseThos, Sparrow OS) by w końcu przyjąć docelową. W 2013 r. ogłosił koniec prac nad systemem następującym komunikatem na swojej witrynie Internetowej: "Świątynia Boga jest gotowa. Teraz Bóg zabije CIA, za nim się rozpleni.".

Pierwotnie autor deklarował, że głównym przeznaczeniem systemu było tworzenie gier video. System ten posiadał otwarty kod źródłowy, grafikę w standardzie VGA z obsługą 16 kolorów, działał w rozdzielczości 640x480. Obsługiwał trzy standardy plików - ISO 9660, powszechnie dziś używany FAT32 oraz stworzony przez autora RedSea. Davis twierdził, że powyższe specyfikacje zostały mu podpowiedziane bezpośrednio przez Boga. System składał się z jądra i autorskiego kompilatora. Jego elementem był też dziwny symulator lotu ptaka drapieżnego oraz niemniej frapująca gra "After Egypt" - wcielaliśmy się w niej w Mojżesza i zarządzaliśmy plemieniem Izraelitów. Mogliśmy przeprowadzać sąd i karać lub wybaczać winy naszych współplemieńców, toczyć bitwę z niewidzialnymi przeciwnikami, wędrować na górę i stawać przed obliczem gorejącego krzaka, który generował losowe przepowiednie - autor porównywał je do glossolalii, daru mówienia różnymi językami. System zamykał się w 100 000 linijkach kodu i co niezwykłe - zajmował ok. 2MB pamięci (najmniejszy funkcjonalny system operacyjny z jakim zetknąłem się osobiście to TinyCore Linux, który w wersji tekstowej zajmuje 11 MB a wersji podstawowej z grafiką 16 MB). Został napisany w również przez Davisa stworzonym języku programowania HolyC, bazującym na językach C i C++.




Uwagę fascynatów informatyki zwróciło uwagę to, że Davis stworzył ten, choć dziwny, to kompletny system operacyjny, od podstaw samodzielnie, co wymagało niesamowitej pracy i umiejętności. Wiele autorytetów wyrażało podziw wobec jego kunsztu a jeden obrazowo porównał stworzenie TempleOS do zbudowania drapacza chmur przez jednego człowieka.

Po ukończeniu prac nad TempleOS Davis aktywnie udzielał się w Internecie, angażując się w dyskusje na forach oraz publikując nagrania w serwisie YouTube. Był agresywny a jego komentarze były niesamowicie rasistowskie - obrażał wszystkich za pomocą słowa "nigger" (czarnuch). W jego wypowiedziach wątki biblijne przeplatały się z wyrazami samouwielbienia ("jestem królem, jestem najlepszym programistą który kiedykolwiek żył"). Wszędzie widział też macki "czarnuchów z CIA", których celem było wyprać jego mózg. Jednym z tych, którym się dostało był twórca Linuxa Linus Torvalds (na marginesie, również słynący z niewyparzonego języka). Na jednym z filmików Davis mówi pod jego adresem "jestem białym człowiekiem, profesjonalistą, więc stworzyłem swój kompilator, nie to co ten czarnuch amator". W wyniku tych zachowań, Davis był blokowany i usuwany z dyskusji, co nie przeszkadzało wielu ekspertom wyrażać się z uznaniem o jego dokonaniach. On sam z resztą, gdy mowa była o tematach informatycznych, wyrażał się logicznie i przejrzyście. Jednocześnie na wizji dokonywał skomplikowanych operacji na kodzie swojego systemu, zdradzając swoje niesamowite umiejętności.


Koniec życia Davisa był smutny. W ostatnich miesiącach poprzedzających swoją śmierć przestał przyjmować leki, twierdząc, że ograniczają one jego kreatywność. Opuścił też dom swojej siostry w Arizonie i zaczął wieść życie włóczęgi. Przemieszczał się przez Kalifornię, aż dotarł do Oregonu. Po drodze nagrywał filmiki, w których obrażał "czarnuchów z CIA", analizował wersy Biblii i opowiadał o swojej przeszłości. Niekiedy agresywnie odnosił się do spotykanych przechodniów - także swoich fanów. Oni z kolei proponowali mu pomoc w postaci jedzenia i noclegu, jednak Davis tego drugiego nigdy nie przyjmował. Raz stwierdził, że jeśli taka będzie wola Boga, jest gotów zabić innego człowieka. Policja w Portland potraktowała tę groźbę poważnie i zachowywała czujność, jednak na szczęście, Davis swej zapowiedzi nie spełnił.


Kilka godzin przed swoją śmiercią nagrał ostatni filmik (który zachował się do dziś w serwisie YouTube). Powiedział w nim, że znalazł sposób aby się oczyścić. Poinformował, że usunął swoje filmiki z sieci aby jej nie zaśmiecać. Swój wywód zakończył zdaniem "Dobrze jest być królem. A może... Może ja jestem małą dziwną osobą, która chodzi w te i we wte? Nieważne...".

Wiele filmików Davisa zachowało się jednak w sieci. To smutne świadectwo zniszczenia genialnego umysłu przez straszną chorobę.

Syrop z piołunu


"Syrop z piołunu" to książka antypolska. A przy tym jednoznacznie warta przeczytania. Opisuje ona losy społeczności ukraińskiej i łemkowskiej przesiedlonych w ramach akcji "Wisła" a także jej przebieg i jej bohaterów (czy raczej, antybohaterów). Opisuje to wszystko z perspektywy jednostronnej, ukraińskiej. I to stanowi o jej wartości. Uważam, że zawsze warto spojrzeć na problem z drugiej kamery.

Książka podzielona jest na kilka części. Są w niej zarówno relacje przesiedlonych, jak i historyczne opisy poszczególnych epizodów "Wisły" oraz jej głównych aktorów, czyli postaci takich jak np. gen. Mossor, gen. Świerczewski, Jan Gerhard oraz polowych dowódców UPA, takich jak "Chrin" czy "Stiah". Jeden z rozdziałów poświęcony jest także funkcjonowaniu obozu koncentracyjnego w Jaworznie, w którym osadzano i brutalnie torturowano Ukraińców podejrzanych o współpracę z partyzantką ukraińską.

W tej opowieści to UPA jest tymi dobrymi. Wygłodzonymi, wycieńczonymi ale do końca zdesperowanymi, by bronić prześladowanej ludności ukraińskiej, brutalnie represjonowanej zarówno przez formacje Polski Ludowej (WP, WOP, KBW) jak i polskie podziemie antykomunistyczne (pogrobowców AK oraz NSZ).

Książka zawiera wstrząsające opisy masakr dokonywanych przez polskich żołnierzy na ukraińskich autochtonach. Czytelnika uderza przede wszystkim nie ich skala, a forma. Zawsze byłem przekonany, że polskie represje wobec Ukraińców ograniczały się jedynie do zabijania, a nie do zabijania ze szczególnym okrucieństwem, jak to było w przypadku dokonań UPA na Wołyniu. Niestety, polskie formacje, zwłaszcza WOP, okazjonalnie dopuszczały się na Ukraińcach przerażających zbrodni. Autor w swej książce zaznacza jednak obiektywnie, że najgorsze z nich miały miejsce w wysiedleniach poprzedzających akcję "Wisła" - ona sama, jak na tamte czasy, była już nieco bardziej humanitarna.

Jednego mi w tej książce zabrakło - kontekstu. Próby dotarcia do źródła polskiego okrucieństwa oraz zrozumienia dla strategicznego uzasadnienia akcji "Wisła". Pamięć Wołynia była wtedy wśród Polaków żywa, nie sposób nie pominąć emocji tamtych lat. To podłoże było w "Syropie z piołunu" ukazane w formie śladowej. Jednocześnie nie przekonuje mnie autor pisząc, że akcja "Wisła" była niepotrzebna i że Polska mogła sobie poradzić z podziemiem ukraińskim wyłącznie metodami militarnymi. Nie kwestionując zbrodniczych epizodów akcji "Wisła", uważam, że gdyby nie ona, Polska południowo - wschodnia płonęłaby jeszcze przez długie lata.

Niezależnie od powyższego bardzo wysoko oceniam pracę Pawła Smoleńskiego i każdemu miłośnikowi historii rekomenduję jej lekturę.


Ribbentrop - Beck. Czy pakt Polska - Niemcy był możliwy?

 
 
W 2012 r. Piotr Zychowicz opublikował książkę pt. "Pakt Ribbentrop-Beck". Przedstawił w niej wizję historii alternatywnej, w której Polska ulega żądaniom Hitlera z 1939 r. i staje się sojusznikiem III Rzeszy. Autor w swojej pracy przekonuje czytelnika, że gdyby kierujący polską polityką zagraniczną minister Józef Beck podjął wówczas inną decyzję i ugiął pod naciskiem Niemców, sytuacja Polski i Polaków byłaby lepsza od tej, która zaistniała w rzeczywistości. Teza ta nie była w polskiej historiografii nowością - wcześniej podobne poglądy prezentowali profesorowie  Jerzy Łojek i Paweł Wieczorkiewicz. Jednak praca Zychowicza wywołała ożywioną debatę, której pokłosiem jest wydana w 2018 r. książka "Ribbentrop-Beck. Czy pakt Polska-Niemcy był możliwy?" autorstwa Piotra Gursztyna. Jest ona mową obrony ministra Becka, w której zebrano szereg argumentów przemawiających za tym, że polskie władze w okresie bezpośrednio poprzedzającym Drugą Wojnę Światową postąpiły słusznie decydując się na odrzucenie niemieckich żądań i w konsekwencji wojnę z Rzeszą.

Gursztyn wykonał niewątpliwie dużą pracę. Zebrał szereg faktów, dokumentów i przekazów. Przyjrzał się ówczesnej scenie geopolitycznej Europy i przeanalizował chronologicznie drogę hitlerowskich Niemiec do wojny. Poświęcił również dużo uwagi Czechosłowacji oraz zamieszkującym je dwóm narodom, które jak wiemy z historii, poszły zupełnie inną drogą niż Polacy w czasie wielkiej światowej zawieruchy. Zmieszał z błotem dwóch idoli przeciwników Becka (których autor określa mianem "realistów", zawsze używając cudzysłowu), Stanisława Mackiewicza i Władysława Studnickiego. Pierwszego z nich opisał jako narcyza i mitomana, zamieniającego post factum swe całkowicie nietrafione prognozy na mentorskie wywody, drugiego zaś przedstawił jako ekscentrycznego starca, którego szczęściem było to, że nie pełnił żadnej oficjalnej funkcji. Książka jest napisana bardziej naukowym językiem niż "Pakt Ribbentrop - Beck" Zychowicza i nieco trudniej się ją czyta. Niemniej jednak, jest to praca wartościowa, warta poświęcenia jej czasu.

Niezależnie od powyższego, Gursztyn mnie nie przekonał. Nie chcę przez to powiedzieć, że w sporze o ten fragment polskiej historii dzielę okop z Zychowiczem - wciąż żadna ze stron nie przeciągnęła mnie na swoją stronę. Jednak obrońca ministra Becka w zbyt dużym stopniu odwołuje się do emocji (co jest dość charakterystyczne dla Piłsudczyków, za którego Gursztyna uważam). Bardzo często pada w jego książce argument, że polskie władze nie mogły zachować się w sposób inny niż to uczyniły, gdyż polska opinia publiczna i wojsko były w jednoznacznie bojowych nastrojach i nie zgodziłyby się na oddanie Niemcom bez walki Gdańska. Autor całkowicie jednak nie bierze pod uwagę scenariusza, który sam dokładnie opisał i przeanalizował, a który wydarzył się w sąsiedniej Czechosłowacji.

Polacy mają zupełnie wypaczony obraz Czechów, zbudowany na lekturze przygód dobrego wojaka Szwejka i współczesnych reklamach piwa. Postrzegają swoich południowych sąsiadów jako poczciwych pacyfistów, którzy w przeciwieństwie do Polaków spokojem a nie brawurą rozwiązują swoje problemy. Gursztyn zwraca jednak uwagę na to, że, w 1938 r. naród czeski wcale nie był szczęśliwy w wyniku decyzji, którą ostatecznie podjęli jego przywódcy, dając się złamać Hitlerowi. Po wkroczeniu Niemców do Sudetenlandu, w Pradze odbyły się wielotysięczne demonstracje a czescy wojskowi poważnie przygotowywali się do przeprowadzenia puczu. Czescy politycy mogli wtedy spróbować stawić opór, bo ich naród chciał się bić. Jednakże tego nie zrobili. Nie chcę ich tu obwoływać bohaterami, ale nie sposób zauważyć tego, że dalszy los Czech w czasie Drugiej Wojny Światowej był nieporównywalnie lepszy niż los Polski.

Gursztyn dokładnie opisuje przykład czeski, jednak nie wywodzi z niego wniosku, że Polskę mógł czekać inny scenariusz, niż ten najczarniejszy, zaistniały w rzeczywistości. Czesi bowiem, pomimo tego, że byli Słowianami - a więc dla nazistów podludźmi, przeszli przez wojnę ze stratami nieporównywalnie mniejszymi od Polaków. Autor chwyta się natomiast przykładu Norwegii, która pomimo tego, że zdecydowała się stawić Niemcom opór zbrojny, została przez nich (jako kraj germański) potraktowana łagodnie. Ową nierówność w ocenianiu przykładów uważam za  słabość tej książki.

Nie zajmując wciąż pozycji w sporze o to czy minister Beck miał rację czy też nie, oraz widząc luki w wywodach Gursztyna, zachęcam do przeczytania jego książki. W komplecie z pracą Zychowicza oba tytuły dają szeroką perspektywę genezy najbardziej tragicznych momentów w historii Polski.

Wiara silniejsza niż życie

„Panie, czy ta wyspa to ostatnia twierdza szatana, gdzie nikt nie słyszał ani nie miał nawet szansy usłyszeć Twego imienia? (…) Boję się. Oglądam zachód słońca. Jest piękny – trochę popłakuję (…) Zastanawiam się, czy to ostatni zachód słońca jaki zobaczę”. Słowa te pochodzą z trzynastostronicowego spisanego ołówkiem dziennika, który pozostawił po sobie John Chau, 27-letni samozwańczy amerykański misjonarz. 17 listopada tego roku został on zabity przez mieszkańców wyspy Sentinel Północny położonej na wodach Zatoki Bengalskiej w archipelagu Andamanów.



Sentinelczycy to jedno z ostatnich plemion w pełni odizolowanych od reszty świata, jakie pozostało na Ziemi. Zamieszkują oni niewielką (zbliżoną rozmiarem do Manhattanu) wyspę leżącą w pół drogi pomiędzy wybrzeżem Indii a Myanmarem. Lud ten od czasów pierwszego notowanego kontaktu z Europejczykami reaguje bardzo ostro na jakiekolwiek próby nawiązania kontaktu. W efekcie do dziś pozostaje w całkowitej izolacji.

Pod koniec pory monsunów w 1867 r. statek kupiecki „Nineveh” utknął na rafie w pobliżu wyspy. Sto sześcioro załogantów i pasażerów zostało wtedy zaatakowanych przez Sentinelczyków. W ostatniej chwili broniących się rozbitków uratował brytyjski okręt wojenny.

W styczniu 1880 r. oficer Royal Navy Maurice Vidal Portman, zapamiętany dzięki swej działalności na polu nawiązywania kontaktów z plemionami tubylczymi archipelagu Andamanów - z których jedne obłaskawiał a inne pacyfikował - wylądował na wyspie w asyście silnie uzbrojonej grupy zwiadowczej. W trakcie tej ekspedycji Brytyjczycy wytropili i porwali kilkoro starszych tubylców i czworo dzieci, by następnie przewieźć ich do stolicy archipelagu Andamanów i Nikobarów, Port Blair. Starcy zmarli niedługo z powodu chorób, na które ich organizmy nie były uodpornione. Dzieci zostały odwiezione z powrotem na wyspę wraz z podarkami dla tubylców. Ich dalszy los jest nieznany. Portman odnotował jedynie, że zachowanie i oblicza tubylców były „szczególnie idiotyczne”.

W latach 1967-1991 hinduski antropolog Triloknath Pandit zorganizował szereg ekspedycji na wyspę w nadziei na nawiązanie kontaktu z tubylcami, jednak ostatecznie zrezygnował z dalszych prób zrażony ich niezmiennie wrogą postawą. Szczególnie dziwny przebieg miała jego wizyta w sąsiedztwie wyspy z 1970 r. Uzbrojeni sentinelscy mężczyźni wyszli wtedy na plażę i zaczęli złowrogo krzyczeć w stronę przybyszów. Zaraz potem dołączyły do nich kobiety, z którymi wojownicy zaczęli następnie kopulować na oczach zdumionych badaczy. Podczas całego zajścia kilku tubylców pozostawało na warcie. Po niedługim czasie cała grupa zniknęła w zaroślach.

W 1974 r. ekipa „National Geographic” w eskorcie indyjskiej policji dotarła do wybrzeży wyspy na pokładzie łodzi motorowej. Badacze pozostawili na plaży ryby, kilka kokosów, związaną żywą świnię, lalkę, mały plastikowy samochodzik i aluminiową kuchenkę. Tubylcy, którzy pojawili się po niedługim czasie, wystrzelili w stronę łodzi serię strzał, z których jedna trafiła reżysera ekipy w udo. Wojownik, który ugodził filmowca wzniósł ręce w triumfalnym geście, a następnie wycofał się w cień drzew. Pozostali wojownicy zabili świnię, zakopali ją w piasku wraz z lalką, zabrali kokosy, ryby, samochodzik i kuchenkę, by następnie również zniknąć w lesie.



Na początku lat 90-tych wydawało się, że tubylcy zmienili postawę na nieco mniej wrogą, ponieważ przyjmowali dary i strzelali jedynie strzałami bez grotów. Jednakże w r.2006 miało miejsce tragiczne wydarzenie – dwóch hinduskich rybaków, Sunder Raj i Pandit Tiwari, nielegalnie poławiających kraby nieopodal wyspy, zasnęło w nocy na pokładzie. Prowizoryczna kotwica zerwała się, a łódź zaczęła dryfować w stronę wyspy. Śpiący rybacy nie usłyszeli ostrzegawczych nawoływań załogantów znajdujących się w pobliżu innych łodzi rybackich. Tubylcy zakradli się w stronę łodzi i ostrzelali ją z łuków, zabijając obu nieszczęśników. Ich ciała zakopali na plaży na niewielkiej głębokości. Helikopter indyjskiej straży wybrzeża wysłany w celu odnalezienia zwłok również znalazł się pod ostrzałem miejscowych. Pilotowi udało się odciągnąć tubylców na odległość około półtora kilometra od miejsca pochówku, co dało mu dość czasu, by zabrać na pokład jedno ciało. Zwłok drugiego z zabitych nie udało się odzyskać – miejscowi wojownicy podzielili się na dwie grupy, z których jedna powróciła na miejsce, uniemożliwiając dokończenie misji.



W 1996 r. oficjalnie zaniechano prób kontaktu z wyspiarzami. Jednym z powodów było ryzyko zarażenia Sentinelczyków chorobami, na które nie są odporni. Od 2005 r. obowiązuje przepis zakazujący zbliżania się do wyspy na odległość mniejszą niż pięć mil morskich.

Co wiemy dziś o Sentinelczykach? Zaliczani są do negrytów. Są niewysocy, mają ciemną skórę i włosy typu afrykańskiego. Raporty na temat ich liczebności są rozbieżne – odnośnie do liczby żyjących członków społeczności padają liczby od ledwie 15 do około 500. Kultura wyspiarzy nosi charakter łowiecko-zbieracki. Ich język jest całkowicie niezrozumiały i nie wykazuje żadnych cech wspólnych z językami plemion zamieszkujących pobliskie wyspy, (efekt całkowitej izolacji). Sentinelczycy używają długich łuków oraz co najmniej trzech rodzajów strzał, a także długich harpunów do połowu ryb. Posługują się także ciesakami, potrafią wytwarzać drewniane pojemniki i wyplatać koszyki. Umieją także budować małe łodzie, które nadają się jednak tylko do użytku w sąsiedztwie brzegu - nie dałoby się dopłynąć na nich na żadną z sąsiednich wysp. Mieszkańcy Sentinelu noszą ozdoby wytwarzane z kawałków metalu wyrzucanych przez fale na plażę.

Wspomniany na początku John Chau był gorliwym chrześcijaninem. Głęboko wierzył, że Bóg powierzył mu zadanie zaniesienia Dobrej Nowiny na Sentinel Północny. Przybył do Port Blair i 14 listopada 2018 r. zapłacił miejscowym rybakom równowartość 325 dolarów amerykańskich za przewiezienie go w pobliże wyspy. By uniknąć spotkania ze strażą przybrzeżną, wyruszyli w nocy. „Bóg miał nas w opiece, chroniąc nas przed dostrzeżeniem przez straż przybrzeżną i liczne patrole”, zanotował w swym dzienniku Chau. 15 Listopada transportująca go łódź rybacka zatrzymała się w odległości niespełna siedmiuset metrów od wyspy. Chau wsiadł do kajaka i pomimo ostrzeżeń rybaków ruszył w stronę brzegu, zabrawszy ze sobą kilka podarków (ryby, nożyczki, agrafki). Gdy na brzegu pojawili się tubylcy próbował ich sobie zjednać, śpiewając religijne pieśni. Został jednak ostrzelany z łuków, a jedna ze strzał przebiła jego wodoodporną Biblię. „Myślę, że byłbym bardziej przydatny jako żywy… ale dla Ciebie, Panie, przyjmę wszystko, co się wydarzy (…) Wybacz Panie wszystkim na tej wyspie, którzy próbują mnie zabić, zwłaszcza, jeśli się im uda...”  - zanotował w swym dzienniku Chau 16 Listopada. Podjął wtedy kolejną próbę zbliżenia się do tubylców, jednak ci zniszczyli jego kajak, zmuszając go do powrotu na kuter wpław. 17 listopada Chau powiedział rybakom, że tym razem nie planuje wracać z wyspy i polecił im wracać do portu bez niego. Członkowie załogi kutra widzieli niedługo później, jak tubylcy zabijają Amerykanina strzałami z łuków, a następnie zakładają na jego szyję pętlę i ciągną zwłoki po plaży. Przerażeni rybacy uciekli, jednak następnego dnia wrócili i zobaczyli zwłoki Chau leżące na piasku.

Po powrocie do Port Blair zostali aresztowani. Łącznie w sprawie zatrzymano siedem osób -pięciu rybaków, przyjaciela Chaua oraz lokalnego przewodnika. Wszystkim postawiono zarzut naruszenia zakazanej strefy. Rodzina zabitego za pośrednictwem mediów społecznościowych poprosiła, by wybaczyć sprawcom i pozostawić ich w spokoju. „Washington Post” pozyskał dziennik Chaua, z którego wynika, że był on w pełni świadomy ryzyka, które podejmuje oraz nielegalnego charakteru swoich działań, lecz wiedziony siłą wiary postanowił nie schodzić z raz obranej ścieżki. Ostatni zapis w dzienniku brzmi: „Możecie myśleć, że jestem szalony, ale myślę, że wszystko to jest warte zaniesienia imienia Jezusa tym ludziom. Proszę, nie miejcie za złe im ani Bogu, jeśli zostanę zabity...”.



Organizacja „Survival International” walcząca o prawa ludów rdzennych i plemion izolowanych wydała oświadczenie, w którym stwierdza, że Chau mógł zakazić tubylców patogenami, na które nie mają odporności. Groziłoby to całkowitą zagładą ich społeczności.

Źródła:

- Washington Post
- The Sun
- BBC World
- cnn.com
- stuff.co.nz
- Wikipedia


Wołyń


W najbliższą niedzielę (godz. 20:10), TVP1 wyemituje "Wołyń" Wojciecha Smarzowskiego. Z tej okazji przytoczę moją recenzję, którą napisałem po premierze kinowej tego filmu.

***

Każdy kto mnie choć trochę zna, kto wie cokolwiek o mojej pracy i rodzinie, ten łatwo może się domyśleć, że „Wołyń” jest dla mnie jednym z najważniejszych filmów życia. Obejrzenie go od początku do końca, odczułem tak samo mocno, jak pierwszą (skądinąd niedawną) wizytę w obozie koncentracyjnym. Jednak w trakcie trwania seansu, miałem nieodparte wrażenie, że słucham raz jeszcze dobrze znanej mi opowieści.

Mimo to zdaję sobie sprawę, że dla wielu Polaków, będzie to opowieść nowa. Wołyń został niegdyś skazany na zapomnienie – i wyrok ten był wykonywany aż do niedawna. Przyczyną tego było to, że przebieg tych wydarzeń nie pasował do oficjalnej narracji ani PRL, ani III ani IV RP.

Ponieważ wiele zapewne napisano i jeszcze się napisze o tym jak film oddziałuje na emocje, oraz o jego stronie artystycznej, ja chciałbym zwrócić uwagę na mniej eksponowany wątek, a mianowicie niuanse historyczne. Jak napisałem, w czasie tych strasznych wydarzeń, tworzyły się formacje ideologiczne i zbrojne, które kompletnie wymykały się prostemu, czarno białemu obrazowi historii, który większość z nas ogląda w szkole, a potem w mediach. Tylko nielicznym fascynatom, chce się zanurzać w szczegółach. I tych właśnie zapomnianych figur i postaw, reżyser w swoim dziele nie pomija.

Najistotniejszym dla mnie zdaniem wypowiedzianym w filmie były słowa głównej bohaterki: „Przepraszam, czy mogę o coś zapytać? Co to za formacja zbrojna, która chce walczyć z Niemcami a nie umie obronić ludzi przed uzbrojoną hołotą?”. Najważniejszą sceną było spotkanie polskiego oficera z dowódcą UPA. A najciekawszą postacią, ukazany w neutralnym (a może nawet lekko pozytywnym) świetle Polak, z pomarańczową swastyką na furażerce – który zachęcał swych współziomków do wstępowania do niemieckiej policji pomocniczej, jedynej dostępnej w tym momencie formy obrony przed zagładą.

Bo jedną z przyczyn Wołynia, był brak reakcji, czy wręcz działań zapobiegawczych ze strony AK, głównej (i niewątpliwie chwalebnej) siły zbrojnej narodu polskiego w kraju. Jej Komenda Główna, a tym bardziej rząd w Londynie, nie rozumiały specyfiki Wołynia. Jej sztabowcy niezbyt interesowali się odległym, peryferyjnym regionem i przewidywali błędnie, że główne starcie między Polakami a Ukraińcami rozegra się ponownie we Lwowie. 27 Wołyńska Dywizja AK rozwinęła się mobilizacyjnie i weszła do akcji zdecydowanie za późno. Przez długi czas jedyną deską ratunku dla Polaków były formacje tworzone przez okupantów. Po stronie niemieckiej były to oddziały policji pomocniczej, z których najsławniejszym i chyba najskuteczniejszym był mówiący po polsku Batalion 202, natomiast po stronie sowieckiej liczące ponad tysiąc żołnierzy polskiej narodowości zgrupowanie partyzantki radzieckiej „Jeszcze Polska nie zginęła”, pod dowództwem Roberta Satanowskiego a potem jeszcze tzw. Istriebitielnyje Bataliony, złożone z Polaków jednostki samoobrony, formowane przez NKWD. Również (co film pokazuje) Polacy znajdowali pewną ochronę u formacji stricte liniowych – Wehrmachtu po prostu. Ze strony sowieckiej natomiast np. oddziału płk. Prokopiuka, dzięki wsparciu którego udało się ocalić liczną polską społeczność zgromadzoną w ufortyfikowanej wiosce Przebraż.

Bez tych trudnych do wpasowania w heroiczną wizję historii światłocieni, nie byłoby pełnego obrazu Wołynia. Pod tym względem film przerósł moje najśmielsze oczekiwania. Kto ratuje prawdziwą historię, temu niech będzie chwała.

Asymetria polsko-czeska


Co roku w Polsce przeprowadzane są sondaże sympatii i antypatii Polaków wobec innych narodów. Ostatnio, tak jak i w kilku poprzednich latach, najbardziej lubianym narodem nad Wisłą okazali się Czesi. Świadome tych nastrojów są agencje marketingowe, co widać w reklamach piwa. W tych promujących w Polsce piwo Zatecky Lezak, Czechy ukazane są jako idylla, zamieszkana przez pogodnych i życzliwych ludzi, żyjących w zgodzie z naturą pod słonecznym niebem. W tych promujących z kolei nad Wisłą piwo Tyskie, polscy dezerterzy wspólnie z czeskimi autochtonami, wystrychują na dudka krzyczących po niemiecku oficerów armii austriackiej. Czesi uczuć wobec Polaków nie odwzajemniają. Ukazuje to czeska reklama sieci T-Mobile, w której naiwny czeski narciarz zostaje okradziony przez mówiącego po polsku odrażającego oszusta, nota bene wycofana po proteście polskiej ambasady (wszystkie ww. reklamy można obejrzeć w serwisie YouTube).

We wspólnej historii Polski i Czech nie było wiele dobrego. Najazd Brzetysława w XI w. omal nie zlikwidował młodej polskiej państwowości. Kazimierz Wielki musiał odpierać najazd Jana Luksemburskiego, agresywnie roszczącego sobie prawa do polskiej korony. W XIX w. przez kłótnie Polaków i Czechów dotyczącą stosunku do Węgrów, spaliły na panewce próby zawiązania pansłowiańskiego związku narodów podbitych przez Austrię. Po pierwszej wojnie światowej Czesi wykorzystując ofensywę Bolszewików na Polskę zajęli zbrojnie Zaolzie. Polacy odpłacili pięknym za nadobne i w 1938 r. wykorzystując najazd Hitlera na Czechy, odebrali te ziemie. W czasie drugiej wojny światowej gen. Sikorski proponował rządowi Czechosłowacji utworzenie po wojnie federacji obu państw - prezydent Benes postawił jednak na Stalina. Zaraz po wojnie Czesi wykorzystując nieobecność prezydenta Bieruta i premiera Osóbki Morawskiego wprowadzili swoje wojska do Kotliny Kłodzkiej i tylko refleks i zdecydowanie marszałka Roli-Żymierskiego, który błyskawicznie dyslokował oddziały WP na przeciw oddziałów czeskich, zapobiegły utracie Kłodzka przez Polskę. W końcu w 1968 r. to samo WP wkroczyło razem z innymi bratnimi armiami Układu Warszawskiego do Czechosłowacji, tłumiąc demokratyczne przemiany w tym kraju, o czym Polacy nie pamiętają, w przeciwieństwie do Czechów.

Paradoks nieodwzajemnionej miłości Polaków do Czechów powinien znaleźć się pod lupą socjologów, politologów i historyków, gdyż do tej pory, po obu stronach granicy ludzie w większości nie są świadomi jego istnienia.

P.S. Uważam, że marszałek Rola- Żymierski powinien mieć w Kłodzku pomnik.


Radomierzyce 1945 - mroczna bzdura



 Piotr Jaroszewicz

Redaktor Tomasz Sekielski twierdzi, że odnalazł dowody rzeczowe, które pozwoliły zidentyfikować sprawców zabójstwa Piotra Jaroszewicza, premiera PRL w latach 1970-1980. Prokuratura neguje rolę dziennikarza, ogłaszając jednocześnie, że mordercami małżeństwa Jaroszewiczów byli członkowie tzw. gangu karateków, działającego na przełomie lat 80-tych i 90-tych, związanego z mafią pruszkowską. Ustalenia te zapadły na podstawie dowodów i zeznań zebranych w innym śledztwie. Jeden z podejrzanych o udział w sprawie porwania 10-letniego chłopca postanowił przyjąć status świadka koronnego i przyznał się jednocześnie do udziału (choć nie samego zabójstwa) we włamaniu do willi Jaroszewiczów. Media informują, że dwóch z trzech podejrzanych na podstawie tych zeznań przyznało się do zabójstwa. Jako motyw wskazali rabunek, ale prokuratura rozważa też inne powody.

Przypomnijmy, małżeństwo Jaroszewiczów zostało zamordowane w nocy z 31 sierpnia na 1 września 1992 r. w swojej willi, w podwarszawskim Aninie. Piotr Jaroszewicz był przed śmiercią torturowany. Z domu nie zniknęły kosztowności, które nie były głęboko ukryte (np. cenna kolekcja znaczków). Policja po wejściu na miejsce zbrodni zniszczyła wiele cennych śladów. W 1994 r. zatrzymano w sprawie czterech podejrzanych, jednak z braku dowodów, wszyscy oni zostali uniewinnieni w 1998 r.

Z morderstwem Piotra Jaroszewicza łączone są dwa inne: Jerzego Fonkowicza i Tadeusza Stecia. Obaj już w latach 90-tych XX w. także zostali zamordowani w brutalny sposób (pierwszy po wielogodzinnych torturach, drugi ciosami młotkiem tynkarskim). Morderstwa te nie miały tła rabunkowego a sprawcy nigdy nie zostali wykryci. Obaj byli barwnymi postaciami.

Pochodzący z żydowskiej rodziny Jerzy Fonkowicz przed wojną był aktywistą komunistycznym, członkiem nielegalnych wówczas organizacji - Związku Niezależnej Młodzieży Socjalistycznej "Spartakus" i Towarzystwa Przyjaciół ZSRR. W czasie wojny był szefem wywiadu Armii Ludowej a po wojnie departamentu kadr MON. Zwieńczeniem jego kariery była posada attache wojskowego w ambasadzie polskiej w Helsinkach. W 1968 r. zwolniony ze służby, czego pośrednim powodem była niejednoznaczna ocena arabsko-izraelskiej wojny sześciodniowej.

Jerzy Fonkowicz

Tadeusz Steć był przewodnikiem sudeckim, miłośnikiem antyków i sztuki, gawędziarzem, inicjatorem i animatorem turystyki na Dolnym Śląsku. Ponoć skupował od lokalnej ludności za grosze bezcenne starodruki, którymi tuż po wojnie na Ziemiach Odzyskanych ludzie palili w piecach. Był jednocześnie niedoszłym zakonnikiem i homoseksualistą.

Tadeusz Steć

W polskiej przestrzeni publicznej szerokie kręgi zatoczyła opowieść, w której trzej panowie znali się z młodych lat, kiedy to pewnego majowego dnia w 1945 r., zawitali w starym poniemieckim dworku, we wsi Radomierzyce przy obecnej granicy polsko - niemieckiej. Jaroszewicz i Fonkowicz byli wówczas oficerami LWP, Steć miał im pomagać jako tłumacz, gdyż dobrze znał język niemiecki. W opuszczonym pałacyku ich grupa odnalazła pancerne drzwi i sejfy w ścianach. Kryły one potężne archiwum dokumentów Głównego Urzędu Bezpieczeństwa Rzeszy (RSHA), gromadzonych tam od 1944 r. z rozkazu SS-Brigadefuerehra Waltera Schellenberga. Zawierało ono ok. 300 000 teczek, o średniej grubości 250 arkuszy. 50 000 z nich zawierało dokumenty niemieckiego sztabu generalnego a ok. 20 000 wywiadu wojskowego. Znajdowały się tam także liczne teczki osobowe konfidentów Gestapo na terenie Francji. Ponadto zbiory zawierały także prywatne archiwum rodziny Rotschildów. Po krótkim czasie na miejscu pojawił się oddział Armii Czerwonej a jego dowódca kazał się Polakom wynosić (polecenie zostało ponoć wsparte kopniakami). W lipcu 1945 r. całe archiwum zostało przetransportowane do Moskwy. Podobno jednak Jaroszewiczowi udało się przed wyjazdem z Radomierzyc zabrać ze sobą pakiet dokumentów... Cała trójka utrzymywała ponoć ze sobą kontakt do końca swych dni. Siłą rzeczy pojawiły się przypuszczenia, że mordy na nich były zemstą kogoś, kto ucierpiał w wyniku teczek wyniesionych z radomierzyckiego dworku.

Ta fascynująca historia jest najprawdopodobniej bajką. Do jej zmyślenia przyznał się Henryk Piecuch, emerytowany oficer WOP, autor powieści kryminalno-szpiegowskich. Twierdzi on, że podtrzymywał ją Tadeusz Steć, który miał wielką skłonność do mitomanii. Jako przewodnik sudecki opowiadał turystom niezliczone anegdoty, często z sobą w roli głównej, z których ogromna większość była zmyślona. Jemu samemu schlebiało umieszczenie jego postaci w tak niewiarygodnej opowieści. Świadczą o tym dokumenty, do których dotarła redakcja tygodnika Newsweek - w maju 1945 r. przebywał on nie na ziemiach odzyskanych a w Tyńcu pod Krakowem, gdzie wstąpił w mury klasztorne. Po roku jednak zrezygnował z życia zakonnego. Potwierdzają to zarówno kronika opactwa Benedyktynów jak i napisany przez Stecia życiorys znajdujący się w muzeum regionalnym w Jeleniej Górze, w którym stwierdza on, że na ziemie odzyskane przybył dopiero 1 czerwca 1946 r. Jego znajomi bardzo wątpią by znał Jaroszewicza, ponieważ fakt ten byłby trudny do ukrycia. Sam Piecuch jednoznacznie skrytykował tych, którzy jego powieści politycznej fikcji traktowali jako źródła historyczne.

Nie wiadomo do dziś dlaczego zginęli. Jaroszewicz i Fonkowicz z racji wysokich funkcji, które sprawowali, mieli zapewne wielu wrogów. Steć był homoseksualistą - jeden z jego znajomych utrzymywał, że w młodości miał jakąś sprawę za molestowanie. Śmierci trzech bohaterów tej opowieści zdają się być niezwykłym zbiegiem okoliczności a fikcyjna hipoteza je wyjaśniająca, zaczęła żyć własnym życiem. Wbrew temu co się wielu wydaje, fałszywki (nie znoszę terminu "fake news") nie są wcale znakiem naszych czasów, o czym już na tej witrynie pisałem.  Pozostaje liczyć na to, że śledztwo w sprawie zabójstwa Jaroszewiczów nabierze tempa i wyjaśni cokolwiek więcej w tej mrocznej sprawie.

/źródła:
newsweek.pl, Przemysław Semczuk, "Sensacyjny bohater",
jelonka.com, "Echa zbrodni doskonałej"/

Najmocniejsza Polka


Z okazji Dnia Kobiet wszystkim czytelniczkom Protokołu 205 chciałbym życzyć wszystkiego najlepszego. Odnoszę wrażenie, że zamiłowanie do historii jest wśród płci pięknej mniej powszechne niż wśród samców, dlatego też tym bardziej jesteście dla mnie cennymi gośćmi na moich witrynach internetowych.

Z okazji Waszego święta pragnę przypomnieć postać Wandy Wasilewskiej, pisarki i działaczki komunistycznej, pułkownik Głównego Zarządu Politycznego Armii Czerwonej oraz założycielki Związku Patriotów Polskich, który stanowił  w rękach Stalina narzędzie służące rozegraniu kwestii polskiej. Niezależnie od oceny jej działalności, uważam, że Wanda Wasilewska była najbardziej wpływową Polką w historii.

Stalin - choć traktował ją protekcjonalnie - ponoć autentycznie lubował się w jej stanowiących podwaliny socrealizmu powieściach i nie bez powodu przeznaczył jej  istotną rolę do odegrania. Wasilewska nie była zresztą bezwolną kukiełką - przyczyniła się do uwolnienia wielu Polaków z łagrów sowieckich oraz wyeliminowała z gry politycznej znaczącego dla sprawy polskiej gen. Zygmunta Berlinga. 

Pochowała dwóch mężów - pierwszego zmarłego na tyfus, drugiego zamordowanego w niewyjaśnionych okolicznościach, oficjalnie przez nacjonalistę ukraińskiego, wg notatek Chruszczowa, przez NKWD w wyniku wypadku, a prawdopodobnie dlatego, że zwątpił w ZSRR. Trzeci mąż, ukraiński pisarz Oleksandr Kornijczuk, zdradzał ją na potęgę i ani myślał o przenosinach do Polski. Pomimo jego niewierności, skłonności do alkoholu i własnej, poświadczanej przez świadków epoki tęsknoty za krajem, autentycznie przywiązana do męża Wasilewska swych dni dożyła w Kijowie. Znajdowała ukojenie w nowych pasjach jakimi stały się ogrodnictwo i wędkowanie. W testamencie zastrzegła, że chce spocząć w odrębnym od męża grobie, co może świadczyć o tym,  że nie miała złudzeń co do swojego trzeciego małżeństwa. Wanda Wasilewska spoczęła na kijowskim Cmentarzu Bajkowym. Mąż, który przeżył ją o 8 lat, został pochowany w innej mogile. Wydaje się, że najbardziej wpływowa Polka w historii nie odnalazła szczęścia w życiu prywatnym.

Gorące lato w St. Augustine

 
Autorem powyższego zdjęcia jest niejaki Horace Cort. Zostało ono zrobione 18 czerwca 1964 r. w miasteczku St. Augustine, na Florydzie. Przedstawia ono właściciela nieistniejącego już motelu Monson Motor Lodge, James'a Brocka, który próbuje przepędzić grupę białych i czarnych antyrasistów kąpiących się w basenie jego obiektu, wlewając do niego kwas solny. Incydent ten miał miejsce w czasie gorącego okresu walki o prawa czarnej mniejszości w USA. St. Augustine była jednym z miast frontowych tej wojny.

To prastare jak na uwarunkowania północnoamerykańskie miasteczko (założone w 1565 r. przez hiszpańskiego konkwistadora Pedro Menendeza de Aviles) stało się areną wzmożonej przemocy wobec lokalnej czarnej społeczności.  Pomimo wydanego w 1954 r. orzeczenia Sądu Najwyższego USA w sprawie Brown przeciw Kuratorium Oświaty, uznającego segregację rasową w szkołach publicznych za niekonstytucyjną, w St. Augustine tylko szóstka czarnych dzieci uczęszczała do szkół publicznych. Gdy domy rodziców dwójki z nich zostały spalone przez aktywistów Ku Klux Klanu a pozostała czwórka musiała opuścić miasto, ponieważ ich rodzice zostali wyrzuceni z pracy przez białych pracodawców, w mieście zawiązał się tzw. ruch St. Augustine, którego liderem i założycielem został Robert Hayling.

Hayling był dentystą (pierwszym czarnym członkiem amerykańskiego towarzystwa dentystycznego) i byłym podporucznikiem sił powietrznych USA. Po otworzeniu swojej praktyki w St. Augustine, wstąpił do Krajowego Stowarzyszenia Postępu Ludzi Kolorowych (NAACP), organizacji działającej od 1909 r. na rzecz równouprawnienia. Wyraźnie podkreślał on prawo do zbrojnego oporu w obliczu przemocy. W marcu 1963 r. zorganizował liczne protesty przeciw przeznaczonym wyłącznie dla białych obchodom 400 lecia założenia najstarszej osady Europejczyków na kontynencie północnoamerykańskim. W ich wyniku, kilkunastu czarnych zostało zaproszonych na uroczysty bankiet do słynnego hotelu Ponce de Leon i miało okazję wysłuchać przemówienia wiceprezydenta USA (późniejszego prezydenta), Lyndona Johnsona. Ponieważ jednak delegacja z Waszyngtonu odmówiła wysłuchania skarg przedstawicieli czarnej społeczności, Hayling postanowił kontynuować protesty. W mieście narastało napięcie. We wrześniu 1963 r. Ku Klux Klan zorganizował marsz na przedmieściach miasta. Jego uczestnicy porwali Haylinga i trzech innych członków NAACP i dotkliwie ich pobili z użyciem pałek i łańcuchów. W ostatniej chwili cała czwórka została uratowana przez policję. Szeryf hrabstwa St. Johns aresztował czterech członków klanu pod zarzutem pobicia, zostali oni jednak szybko zwolnieni. Haylinga natomiast skazano za napaść na uczestników marszu. To doprowadziło do jeszcze większego napięcia. Klan zorganizował nocny wypad do czarnego przedmieścia Lincolnsville, ostrzeliwując domy jego mieszkańców. Ci z kolei odpowiedzieli ogniem, zabijając jednego z intruzów (przy tej okazji czterech czarnoskórych zostało oskarżonych o zabójstwo, jednak wszyscy oni zostali uniewinnieni). Przestraszona zdecydowaną postawą Haylinga NAACP usunęła go ze stanowiska przewodniczącego swojej rady młodych. Wówczas to Hayling poprosił o pomoc organizację Southern Christian Leadership Conference (SCLC), na czele której stała legenda Ruchu Praw Obywatelskich, pastor Martin Luther King. Panowie spotkali się na konferencji w Oralndo, na której Haylingowi udało się przekonać Kinga, aby przybył do St. Augustine w kluczowym okresie poprzedzającym przyjęcie przez Kongres USA ustawy o prawach obywatelskich.

Robert Hayling w mundurze US Air Force


Wiosną 1964 r. Hayling zaapelował do studentów wszystkich uczelni USA o przybycie do St. Augustine w przerwie wakacyjnej i wzięcia udziału w protestach na rzecz równouprawnienia. Jego apel spotkał się z szerokim odzewem. Tłumy studentów zjechały do miasta by wziąć udział w pokojowych protestach. Protesty stały się obiektem agresywnych ataków białych segregacjonistów a wielu ich uczestników zostało pobitych i aresztowanych (areszty miejskie nie były w stanie pomieścić wszystkich przywożonych przez policję). Wraz ze studentami do St. Augustine przybyli prominentni obywatele z północy, w tym pani Mary Markman Peabody, 72-letnia matka urzędującego gubernatora północnego stanu Massachusetts. Gdy wraz z Haylingiem weszła do przeznaczonej wyłącznie dla białych restauracji sławnego hotelu Ponce de Leon, oboje zostali aresztowani. Zdjęcia dwójki zatrzymanych pojawiły się we wszystkich ważniejszych tytułach prasowych, dając St. Augustine sławę, jakiej miasto nie zdobyło nigdy w ciągu swej długiej 400 letniej historii. Na początku czerwca, domek, w którym zatrzymał się King został podpalony. Wtedy Hayling powołał uzbrojone patrole czarnej ludności. Chociaż King był tej idei przeciwny, korzystał z ochrony ludzi Haylinga każdej nocy swego pobytu w St. Augustine.

11 czerwca 1964 r. King chciał zjeść posiłek w restauracji motelu Monson Motor Lodge. Ponieważ właściciel motelu, James Brock, przeznaczył swój przybytek tylko dla białych, King został aresztowany na jego schodach. Z aresztu w St. Augustine napisał list do swego przyjaciela, rabina z New Jersey Israela Dresnera, przebywającego akurat w Savannah, z prośbą o pomoc i przybycie. Dresner wraz z grupą innych rabinów pojawił się przed motelem. Cała grupa uklękła i zaczęła się głośno modlić. Została szybko aresztowana przez policję, jednak korzystając z odwrócenia uwagi właściciela obiektu, grupa antyrasistów (zarówno białych jak i czarnych) wskoczyła do basenu hotelowego, nominalnie przeznaczonego tylko dla białych. Wtedy to James Brock chwycił kanister z kwasem solnym (używanym przez jego pracowników do czyszczenia obiektu) i zaczął wlewać jego zawartość do wody, w której pływali protestujący. Jeden z nich, znający się na chemii, szybko zorientował się, że ilość kwasu którą dysponował Brock nie stanowi zagrożenia - aby uspokoić swoich towarzyszy wziął łyk wody z basenu. To spowodowało, że pozostali oni na miejscu, wzmagając jedynie ich wściekłość. Wówczas policjant Henry Billitz wskoczył do basenu, w celu aresztowania demonstrantów. Zdjęcia Brocka i Billitza obiegły nagłówki wszystkich amerykańskich gazet i stały się ikoną protestów gorącego lata 1964 r.

James Brock blokuje Martinowi Luther Kingowi wejście do restauracji swojego hotelu

Policjant Henry Billitz skacze do basenu w celu aresztowania protestujących

2 lipca 1964 r. prezydent Lyndon Johnson podpisał ustawę o prawach obywatelskich, co stanowiło ostateczne zwycięstwo Ruchu Praw Obywatelskich. Krótko przed tym wydarzeniem przedstawiciele SCLC opuścili St. Augustine i nigdy więcej nie wrócili w te strony.

Robert Hayling musiał zapłacić cenę za swoją walkę. Jego gabinet dentystyczny, bojkotowany przez białych klientów w zemście za zaangażowanie w walkę o równouprawnienie, musiał zostać zamknięty. W 1965 r. Hayling przeprowadził się do Cocoa Beach, gdzie pomagał innym czarnoskórym, którzy musieli opuścić St. Augustine w znalezieniu pracy. W 1975 r. osiadł w Fort Lauderdale, gdzie pracował jako dentysta do emerytury. Często jednak pojawiał się w St. Augustine gdzie brał udział w różnych uroczystościach poświęconych upamiętnieniu walczących o równouprawnienie. Zmarł w wieku 86 lat, 20 grudnia 2015 r.

James Brock nigdy publicznie nie skomentował wydarzeń przedstawionych na słynnym zdjęciu. Nie były one z resztą końcem jego problemów. W lipcu 1964 r. pod jego motelem pojawiła się grupa aktywistów Ku Klux Klanu żądając ponownego jego wpisania na listę obiektów tylko dla białych. Brock zgodził się na to w celu pozbycia się intruzów. Kilka dni później, na polecenie lokalnego sądu, ponownie otworzył swój lokal dla czarnych. Krótko potem, restauracja jego hotelu została obrzucona dwoma koktajlami Mołotowa. Brock zmienił nazwę swego interesu na Monson Bayfront Resort a na początku XXI w. sprzedał go Kanti Patelowi, uznanemu hotelarzowi w St. Augustine. Patel zburzył obiekt w marcu 2003 r. (pomimo protestów przeciw zniszczeniu miejsca pamięci walki o prawa obywatelskie) i na jego miejscu wybudował Riverfront Hilton Hotel, który zaczął działać w 2005 r. Brock zmarł w St. Augustine w 2007 r. przeżywszy 85 lat.

Pochodzący z Tennessee Brock, w wieku 17 lat zaciągnął się do Marynarki Wojennej USA i służył w niej 10 lat, także w czasie Drugiej Wojny Światowej. Następnie osiadł w St. Augustine, gdzie zakupił motel Monson. Był członkiem kościoła Baptystów, klubu Rotary, lokalnej loży masońskiej oraz lokalnego funduszu zapomogowego. W swoim hotelu organizował wiele imprez charytatywnych w celu udzielenia pomocy weteranom marynarki wojennej. Niewielu znajomych Brocka żyje jeszcze w St. Augustine. Co ciekawe, nieliczni, którzy go pamiętają, nie postrzegają go jako postaci negatywnej, a raczej jako ofiarę historii, człowieka, któremu jeden moment utraty kontroli nad samym sobą zapewnił mroczny wizerunek u potomnych. Jego żyjący znajomi wspominają go jako społecznika i dobrego przedsiębiorcę, który wiele zrobił dla rozwoju turystyki w St. Augustine. "Był tym typem, który po cichu wykonuje swoją pracę dla innych" wspomina go jeden z nich po latach.

/źródła: staugustine.com, rarehistoricalphotos.com, en.wikipedia.org/

Kryptonim HHhH



Gdy wybieram się do kina, lubię przed seansem jak najmniej sugerować się recenzjami, opiniami i komentarzami. Często za zachętę może służyć mi sam plakat. Tak było w przypadku filmu "Kryptonim HHhH". Portret modelowego SS-mana, z wydatną szczęką i bladoniebieskimi oczami, trupią czaszką na otoku czapki, wszystko to w stalowoszarej tonacji oraz motto "Największą tajemnicę skrywał jeden człowiek". Wraz z tytułem i podejrzeniem, że owym osobnikiem z plakatu jest nie kto inny a szef wywiadu SS Reinhard Heydrich spodziewałem się filmu szpiegowskiego, pełnego tajemnic i zagadek. Niestety, spotkał mnie zawód. "Kryptonim HHhH" to film biograficzny. Pierwsza jego część ukazuje narodziny zbrodniarza. Od małomównego, pozbawionego polotu sztywniaka, z tendencją do wpadania w furię, przez upokorzonego i wściekłego frustrata, do mordercy, który w czasie służby osobiście nadzoruje masakry bezbronnych cywilów a po godzinach uprawia szermierkę i uczy grać syna na pianinie. Niestety, jest to obraz w kinematografii światowej kompleksowo już przerobiony. Dodatkowo, nie lubię filmów o postaciach jednowymiarowych. To samo dokuczało mi w filmie "Snowden", z tą różnicą, że tam bohaterem głównym była postać absolutnie dobra, natomiast w "Kryptonimie HHhH", absolutnie zła. Druga część filmu ukazuje przygotowania do zamachu na protektora Czech i Moraw dokonanego potem przez czeskich spadochroniarzy, którzy przybyli na tę akcję z Wielkiej Brytanii. Jest to nieco ciekawsza opowieść, jednak wciąż niczym nie zaskakująca. Z racji tego, że przebieg tej akcji jest dobrze opisany, nawet średnio zorientowany widz nie dowiaduje się o niej niczego nowego. Potencjał postaci Heydricha został tu moim zdaniem zmarnowany. Oprócz tego, że był on straszliwym zbrodniarzem, był także szefem wywiadu SS, zaangażowanym w misterne i niewyjaśnione do dziś operacje szpiegowskie - takie jak stymulowanie wielkiej czystki oficerów w ZSRR oraz być może, rozpracowania spisku antyhitlerowskiego tkanego przez admirała Wilhelma Canarisa. Mogła z tego powstać na prawdę ciekawa dla miłośników historii opowieść, a tak, mamy przed sobą zapis życia modelowego nazistowskiego zbrodniarza. Tego było już wiele.